Pan Granowski lubił zasiadłszy przy otwartym oknie swego gabinetu wpatrywać się w
miasto jak w rozłożoną księgę – w tę ściśniętą na małej przestrzeni siedzibę człowieczą, która
była w przeszłości zwierciadłem niemal wszystkiego, co życie zbiorowe wydać może. Przepadał
był za Florencją, zawsze i najchętniej wyrywał się do niej z wirów i przewrotów swego
życia, żeby odpoczywać choć przez dni parę niby na łożu kwiatowym. Teraz, gdy wiry życia,
jak bestia pokonana i wierna z musu, ułożyły się u jego stóp, nasycał się ulubionym miastem
do woli. Oczy jego z przyjemnością i niemal z patriotycznym uwielbieniem spoczywały na
rozmaitości zewnętrznej formy budynków, tworzących całość tyle harmonijną. Błądziły po
masach marmuru Duomo, po kopułach Bruneleschiego, wieżach Giotta i Arnolfa di Cambio,
po szlaku złotego Arno i miękkich szlakach ogrodów Boboli. Z odległości dochodził do jego
uszu tłumiony a ciągły szum, melodia gwałtu życia, którego zawsze tak namiętnie pożądał.
Suchy, różowawy pył zdawał się przesycać błękitne powietrze nad kopułami i
powietrznymi